Le Villi
Giacomo Puccini
WILLIDY
Premiera 5 czerwca 2012 Opera Bałtycka w Gdańsku
Wykonawcy
Anna – Magdalena Schabowska/Delfina Skarbek
Roberto – Jingxing Tan/Paweł Krasulak
Guglielmo – Janusz Stolarski
Willidy – Anna Baranowska, Kinga Jakubowska, Aleksandra Konicz, Beata Oryl, Ewelina Pluta, Dorota Zielińska.
Chór Kameralny Tutti e Solo
Orkiestra Symfoniczna Tutta Forza Akademii Muzycznej w Gdańsku
Kierownictwo muzyczne Rafał Kłoczko
Reżyseria Natalia Kozłowska
Choreografia Anna Baranowska, Beata Oryl
Scenografia multimedialna Olga Warabida
Relacja Doroty Szwarcman na blogu Co w duszy gra :
„Nie wiem, jak nazwać po polsku włoskie le villi, czyli grasujące po lesie duchy dziewcząt zmarłych z nieszczęśliwej miłości, napadające na zabłąkanych wędrowców. Jerzy Snakowski powiedział dziś w krótkim słowie wstępu, że były to dziewice, które rzucały się na mężczyzn, ponieważ pozostały dziewicami, ale chyba jednak przesadził. W realizacji, jaką pokazali studenci gdańskiej Akademii Muzycznej na scenie Opery Bałtyckiej, trzymano się jednak tej pierwszej wersji, nawet, że tak powiem, wizerunkowo: sześć tańczących dziewcząt (choreografia autorstwa dwóch absolwentek rytmiki; obie też tańczyły) z rozwianym włosem, „wzrokiem dzikim i suknią plugawą”, miały czerwone plamy w okolicach serca.
Przedstawienie to inicjatywa studentów, a ściśle rzecz biorąc Rafała Kłoczko, studenta dyrygentury w Gdańsku, który już wystawił wcześniej Aleko Rachmaninowa i Verbum nobile Moniuszki i nie wiem, jak to wszystko zdążył (a jeszcze studiował kompozycję), bo ma dopiero 25 lat. Studentami i absolwentami akademii muzycznych, nie tylko w Gdańsku zresztą, byli śpiewacy, instrumentaliści i chór, ale studencki był też udział scenograficzny Olgi Warabidy z gdańskiej ASP (…). Reżyserką zaś przedstawienia była Natalia Kozłowska, absolwentka warszawskiej Akademii Teatralnej, o której spektaklu dyplomowym wystawionym w Collegium Nobilium („Dydona i Eneasz”) wspominałam tu kiedyś.
Świetny to był wieczór i dawał do myślenia, dlaczego właściwie tego dzieła, niedługiego (grane bez przerwy trwało godzinę) i zgrabnego, prawie się nie grywa; w Polsce wykonano je 119 lat temu (i niedawno w wersji koncertowej z fortepianem, ale to się nie liczy). To pierwsza, studencka opera Pucciniego, napisana na konkurs, na którym zresztą nie odniósł sukcesu (ale i tak ją potem wystawiono); miał on wówczas tyle lat, co dzisiejszy dyrygent i wielu innych wykonawców. Jeśli o treść chodzi, jest prawie jak Wolny strzelec – też jest las i złe duchy, ale też można powiedzieć, że prawie jak Żywot rozpustnika – główny bohater czule żegna narzeczoną, wyjeżdża, by się wzbogacić i bez skrupułów ją zdradza. Różnica jest taka, że ona umiera z tęsknoty i sama ze słodkiej kochającej dziewczyny zmienia się w mściwą willidę, w ostatniej scenie wymierzając niewiernemu sprawiedliwość. Jeśli zaś chodzi o muzykę, to słychać już prawdziwego Pucciniego.
W reżyserii Natalii Kozłowskiej ujmowało mnie mniej więcej to samo, co z grubsza ujęło mnie kiedyś w Dydonie: dyskrecja, dosłowność, jeśli potrzeba, ale nie nachalna, w dobrym guście, trafne gesty sceniczne. Pomysł scenograficzny znakomity: na trzech ścianach z materiału, będących zarazem ekranami, wyświetlane projekcje, ale jak najdalsze od banału: czarnobiałe (na końcu dopiero pojawia się czerwień), abstrakcyjne, ale gęste, przywołujące atmosferę gęstwiny leśnej.
Co do muzyki, trzeba powiedzieć, że młody dyrygent poradził sobie znakomicie; oczywiście nie był to ideał, bo przecież wszyscy dopiero się uczą, ale zapał był ujmujący. (…) Świetna ta młodzież, i już myśli o kolejnych projektach. Brawo dla Opery Bałtyckiej, że ją wpuściła za friko (wszyscy pracowali też bez pieniędzy). Oby ta współpraca trwała nadal.”
Fragmenty spektaklu: