Portfolio artystyczne

Dydona i Eneasz

Henry Purcell
DYDONA I ENEASZ
Premiera 14 czerwca 2010 r. w Teatrze Collegium Nobilium

Obsada:

Dido – Barbara Zamek/Elżbieta Izdebska

Belinda – Natalia Kawałek/Ewelina Siedlecka

Aeneas – Łukasz Hajduczenia

Sorceress – Katarzyna Otczyk

Second Woman – Joanna Freszel/Aleksandra Klimczak

First Witch/Mercure – Michał Sławecki

Second Witch – Jakub Józef Orliński

Sailor – Andrzej Klepacki

Kierownictwo muzyczne Lilianna Stawarz
Inscenizacja i reżyseria Natalia Kozłowska
Scenografia i kostiumy Paulina Czernek


„Pomysł, by operę Purcella zainscenizować na scenie Collegium Nobilium, w teatrze Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, mógł
się zrazu wydać karkołomny, zwłaszcza gdy notki gazetowe zapowiedziały, że obejrzymy spektakl dyplomowy studentki ostatniego roku
Wydziału Reżyserii warszawskiej uczelni, a wykonawcami partii wokalnych będą studenci Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina.
Natalia Kozłowska ujęła swą koncepcję rzeczowo: „Opera Purcella jest opowieścią o spotkaniu, które nie mogło się zdarzyć. Mamy tu konflikt
tragiczny w najczystszej postaci, tak jak to rozumiał Arystoteles. „Dydona i Eneasz” to opowieść o dwojgu ludzi, którzy chcieliby mieć wspólną
przyszłość, ale nie mogą jej mieć. I nie dlatego, że sami ją zepsuli. (…) Oboje uwikłani są w los, czy, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, w
politykę. Z tej sytuacji nie ma dobrego wyjścia, każda decyzja kogoś unieszczęśliwi. Z perspektywy losu, historii to postaci tragiczne. Zarazem
jednak bardzo ludzkie w rozdarciu i bólu”.
W gorącym czasie przedwyborczym każda wzmianka o polityce, zwłaszcza w tym kontekście, musi budzić skojarzenia bardzo doraźne, lecz
inscenizatorka posłużyła się tym niebezpiecznym pojęciem jedynie deklaratywnie, unikając w swym spektaklu jakichkolwiek odniesień do
współczesności. I nie uważam tego za błąd – historia tragicznie zakończonej relacji między kobietą a mężczyzną jest w swej prostocie na
tyle uniwersalna, że działa na widza niezależnie od osadzenia jej w konkretnej epoce: uwspółcześnienie jest możliwe, ale nie stanowi
żadnego warunku.

Skoro więc akcja tej opery może się dziać w każdym miejscu i epoce, zawierzenie kompozytorowi i libreciście oznacza przywołanie tradycji
klasycznej – no, może z pewnymi anachronizmami i nie do końca. Stąd klasycznie prosta scenografia autorstwa Pauliny Czernek: pustą scenę
zamyka ściana z dwoma otworami, głównym po środku i lewym, nieco mniejszym. Dzięki projekcjom świetlnym raz jesteśmy z bohaterami
we wnętrzu pałacu Dydony, raz przed nim. Istotny element scenografii stanowi wielka płachta białego płótna, która może być ceremonialnym
odzieniem Dydony, kobiercem rzuconym na leśną polanę, posłaniem kochanków, albo – zwinięta i przymocowana linami do spuszczonej z
nadscenia poprzecznej belki – żaglem okrętu drużyny Eneasza. Symbolika bieli, z upływem spektaklu coraz mniej białej, jest niesłychanie
prosta, co nie zmniejsza jej sugestywności.


Novum, które się doskonale sprawdziło na scenie, było zastąpienie dwu kobiecych postaci wiedźm towarzyszących czarownicy – parą elfów
(które w tradycji celtyckiej są duchami przewrotnymi i groźnymi) w interpretacji dwóch kontratenorów. Partia czarownicy została w
inscenizacji Natalii Kozłowskiej zaśpiewana przez mezzosopran, choć w tradycji mieści się również obsadzanie w tej roli kontratenora. Elfy,
niesłychanie dynamiczne, poruszają się po scenie zwierzęcymi, szarpanymi ruchami, wchodząc w żywiołowe (jak sądzę, w pewnej części
improwizowane) interakcje z otoczeniem. Scena wybierania stroju dla elfa, który ma przed Eneaszem udać boga Merkurego, wieszcząc mu
rzekomy rozkaz, jest zabawnym epizodem, wyraźnie podbarwionym całkiem współczesną tradycją glamu. Tunikom dworek kartagińskiej
królowej odpowiadają spodnie i bluzy drużyny trojańskiej, stroje wygodne, bo przez narzucenie kaptura łatwo zmienić się mogą w odzienia
postaci ze świata rządzonego przez Czarownicę.

W takiej scenerii Kozłowska prowadzi akcję czysto i czytelnie: jeśli mówić o „klasyczności” realizacji – to dzięki prostocie. Opera Purcella
wydawała mi się zawsze utkana z samych „punktów węzłowych”, bo wszystko, co da się w niej powiedzieć o miłości – rozkwitającej,
zagrożonej, złamanej, tragicznej – musi zostać pokazane w ciągu pięćdziesięciu minut. Finałowy obraz, gdy po śmierci Dydony postaci na
cichnących dźwiękach muzyki pojedynczo opuszczają ciemniejącą scenę, nie jest może oryginalny, ale poruszający – i efektownie kończy
spektakl.
Dla reżyserki był to pierwszy skok na tak głęboką wodę, przed poważną karierą zawodową, której życzę jej szczerze.”
Fragment recenzji Lecha Kozińskiego dla Ruchu Muzycznego http://www.encyklopediateatru.pl/artykuly/98335/orpheus-britannicus-w-collegium-nobilium